Forum www.polana.fora.pl Strona Główna   www.polana.fora.pl
Forum dyskusyjne Życie po życiu, Kontakt ze Zmarłymi, Odzyskiwanie Dusz, Oczyszczanie Energii, Egzorcyzmy, Świadome Śnienie, Oobe, Radykalne Wybaczanie, Rozwój Duchowy
 


Forum www.polana.fora.pl Strona Główna -> Budowa energetyczna; równowaga / zakłócenie; doenergetyzowania pola energii; -> Homeopatia
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat 
  Post Homeopatia - Wysłany: Czw 22:12, 04 Sie 2011  
ZBW




Dołączył: 17 Sty 2010
Posty: 313
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz



Dobry Wieczór

Ciekawe cytaty znalazłem w książce Tiziano Terzani pt. Nic nie zdarza się przypadkiem i wydaje mi się iż znalazłem bardzo dobry sposób aby przybliżyć homeopatię lub rozwiać krążące wątpliwości.
I tak we wspomnianej książce na str.138 rozpoczyna się rozdział Pamięć wody, w którym autor obszernie i w sposób bardzo ciekawy opisuje to co nas właśnie interesuje.
Uprzedzam jednak iż będzie trochę czytania (lecz zapewniam iż warto).

„Po sześćdziesięciu latach intensywnej pracy moja pamięć w przegródce „homeopatia” pozostawiła niewiele albo nic: podstawowe pojęcie, zgodnie z którym przeziębienie leczy się zimnem, i jakieś dwie dziwne historie, zmagazynowane nie wiadomo gdzie ani kiedy.

Oto pierwsza z nich: Pewna dziewczyna cierpi na depresję i mówi, że źle się czuje między ludźmi; chce przebywać sama i na wysokości. Często ucieka na dach domu i marzy że „odfruwa”. Lekarze nie wiedzą, co z tym robić. Rodzina idzie z nią do homeopaty, a ten, po nakłonieniu jej do mówienia, odnajduje w owym „odfruwaniu” przejaw niepotrafiącej się uzewnętrznić natury orła. Każe sobie dostarczyć z miejskiego ogrodu zoologicznego kroplę orlej krwi. Rozcieńcza ją w litrze wody, po czym wielokrotnie potrząsa butelką. Kroplę tej mikstury rozrzedza w następnym litrze wody i znów potrząsa. Po czym rozcieńcza jedną kroplę w wodzie, potrząsa, aż w końcu zaleca dziewczynie, aby wipijała codziennie kilka kropel tej cieczy, która z krwią orła nie ma już praktycznie nic wspólnego, poza być może... pamięcią o tym fakcie. Po kilku tygodniach dziewczyna czuje się dobrze.

Druga historia – przynajmniej tak, jak ją zapamiętałem – dotyczyła chłopca z małej wioski, użądlonego przez pszczołę. Twarz puchnie mu straszliwie i malec źle się czuje. Rodzice dzwonią do homeopaty, a ten mówi, żeby natychmiast kupili miksturę o nazwie Apis 200. Niech rozpuszczą ją w butelce wody, potrząsną i podadzą chłopcu kilka kropli tego płynu. To niemożliwe. Apteka jest daleko, a czas nagli: chłopiec czuje się coraz gorzej. Lekarz sugeruje zatem telefonicznie, żeby wzięli kawałek kartki, napisali na niej Apis 200, włożyli kartkę do butelki z wodą, dobrze potrząsnęli i dali chłopcu napój do wypicia. Obrzęk powoli ustępuje i malec dochodzi do siebie.

Kiedy przyjaciel Ludovico oznajmił mi, że znalazł znakomitego lekarza, który mógłby nam pomóc w chorobie, o homeopatii nie wiedziałem prawie nic. Przypomniałem sobie jednak owe dwie historie – po to zapewne pamięć odłożyła je na bok – i wpadłem na pomysł, aby po tych wszystkich miesiącach spędzonych w Nowym Jorku udać się do homeopaty. Naprawiacze po chemioterapii i operacji dali mi dwa tygodnie urlopu, a ja, z torbą na kółkach, żeby nic nie dźwigać, i brzuchem całym jeszcze w fastrygach, poruszając się bardzo uważnie z obawy, żeby nikt mnie nawet nie musnął, wsiadłem do samolotu i poleciałem do Florencji.
(...)
Mangiafuoco przyjął mnie w małym gabinecie. (...) On sam był bardzo serdeczny i skrupulatny. Poprosił, abym mu o sobie opowiedział: kim jestem, czym się zajmowałem, co jeszcze chciałbym zrobić, jak sam siebie widzę, o czym marzę. Czułem się swobodnie i mówiłem bez zahamowań. Dopiero po jakimś czasie się zorientowałem, że choć cały czas na mnie patrzył, wystukiwał palcami notatki na klawiaturze komputera, dyskretnie ukrytego za stołem. O mojej ostatniej chorobie chciał wiedzieć niewiele. Schorzenia, które go interesowały, dotyczyły wcześniejszego okresu, dzieciństwa... najbardziej zaś zaciekawiły go moje hemoroidy. Chciał, żebym opowiedział mu o nich wszystko, co pamiętam.

Bardzo go tez zainteresowało, że podczas miesięcy spędzonych w Nowym Jorku trzymałem przy łóżku kartę i ołówek, aby zaraz po przebudzeniu zapisywać sny. Obok zwykłego dziennika prowadziłem też sennik, i na nim właśnie Mangiafuoco skoncentrował swoja uwagę.

Potem kazał mi się rozebrać, położyć na kozetce i zbadał mnie od stóp do głów, jak to robili starzy lekarze. Przy każdym miejscu, które dotykał, pytał, czy boli. Oszczędził jedynie mój brzuch.

Kiedy znów usiedliśmy przy biurku, zadał pytanie, które wydało mi się bardzo subtelne:

-Czego pan oczekiwał, przyjeżdżając tutaj?

Szczerość przyszła mi bez trudu. Nie łudziłem się, że wyleczy mnie z raka. Byłem przekonany, że te dwa słowa: „rak” i „leczenie”, nie są stworzone po to, żeby stać obok siebie. W każdym razie, żeby uczynić wszystko, co możliwe, wybrałem już naprawiaczy ze Sloan-Kettering. Od niego natomiast oczekiwałem, że pomoże mi uporządkować coś, co równie mocno leżało mi na sercu: emocje. (...) Powiedziałem, że chciałbym wysłuchać Jingle Bells, nie musząc uciekać ze sklepu.

Rozmawialiśmy ponad godzinę i człowiek ten wywarł na mnie bardzo dobre wrażenie. Był otwarty, prostolinijny, a także wykształcony, inteligentny i okazał się pasjonatem tego co robił. W najmniejszym nawet stopniu nie pretendował do tego, by „leczyć raka”. W moim przypadku chodziło, jego zdaniem, o jakiś brak równowagi w systemie odpornościowym. Mógłby wspomóc siłę witalną, którą każdy z nas nosi w sobie – a ja, w jego opinii, miałem jej bardzo dużo – aby odzyskała równowagę. Zauważyłem, że mówiąc o raku i nie tylko, niechętnie używał słowa „choroba”.

-Oczywiście. Choroba każe myśleć o czymś złym, a to nie jest słuszne; angielskie słowo disease wydaje się dużo właściwsze – powiedział*. (Chodzi o dwa włoskie słowa: malattia – choroba i male – zło, które może oznaczać także ból, chorobę, cierpienie. Z kolei angielskie disease zestawia autor z włoskim słowem disagio, oznaczającym m.in. kłopot, utrudnienie, niedogodność.) - Ciało ma jakiś kłopot, objawy sygnalizują nam, że organizm próbuje sobie z nim poradzić. Naszym zadaniem: moim i pana – podkreślił z naciskiem – jest wspieranie organizmu w tym wysiłku.

Śledziłem jego wywód. Rozumieliśmy się. A ja, jak zawsze trochę ciekawski, poprosiłem, żeby opowiedział o sobie.

W młodości zajmował się muzyka. Potem, kontynuując tradycję rodzinną, podjął studia medyczne z myślą o chirurgii dziecięcej. Jednak jego prawdziwą pasją była antropologia. Podczas podróży do Ameryki Łacińskiej zgubił się, a raczej odnalazł. Przebywając wśród peruwiańskich Indian, spotkał szamana, zobaczył, jak ten leczy ludzi i - „jak to się zdarza świętym”, zauważyłem – poczuł „powołanie”.

To, co miało być krótkimi wakacjami, przerodziło się w długi pobyt. Szaman zabrał go ze sobą i wprowadził w tajniki swojej sztuki. Po powrocie do Europy nie był już w stanie praktykować jako normalny lekarz. Wybrał homeopatię.

-To wielka medycyna – powiedział – choć dominująca kultura za taką jej nie uważa. Jednak metody dominującej kultury nie muszą być wcale najlepsze, szczególnie jeśli chodzi o człowieka, który – dzięki Bogu – nie podlega żadnym ścisłym prawom... pod warunkiem że takie w ogóle istnieją.

Zgadzałem się z nim. Jego punkt widzenia interesował mnie i on to czuł.

-Nasi krytycy twierdzą, że homeopatia to magia. I co z tego? - kontynuował. - Magia jest bardzo poważną sprawą. Często nazywamy nią coś, czego jeszcze nie rozumiemy, ale jest ona czymś więcej: czymś, co znajduje się na tej samej krzywej co religia i nauka.

Któregoś razu Mangiafuoco zapytał swojego indiańskiego szamana, czym jest dla niego magia.

-Podstawą umysłu – odpowiedział tamten.

-Dla mnie – mówił dalej Mangiafuoco – magia jest odmiennym sposobem interpretowania zjawisk; o wiele ciekawszym i bardziej twórczym od tych typowych, ponieważ łączy sztukę z przyjemnością zabawy z materią. To coś, co nas zmienia, co daje nam zdolność pomagania innym, aby oni też się zmienili. - Zatrzymał się na chwilę, po czym dodał: - Pan robi to samo , pisząc. Być może jednym zdaniem z pańskich książek pomógł pan komuś poprawić choć trochę życie. Czyż to nie magia? Jednym jedynym zdaniem! Wystarczy robić to właściwie, pozwalając, aby energia natury przepływała swobodnie...

Po miesiącach spędzonych w Nowym Jorku, gdzie taktowano mnie jak maszynę do zreperowania, jego słowa stanowiły muzykę dla moich uszu. Były głosem dochodzącym z innego świata. A ich dźwięk poszerzał mi serce, zmniejszał ciężar mojej materii.

-My, homeopaci,używamy kropelek do leczenia ludzi – ciągnął. -Tak, jest to kwestia niewielu kropelek. Ale jeśli mędrzec mówi, co jest nam potrzebne, to także kwestia niewielu słów. A poza tym proszę pomyśleć: kropelka spermy stwarza życie, jakie by ono było, piękne czy brzydkie, ale jednak życie!

Problem – wyjaśnił mi – leży w tym, aby pomóc osobie, która uważa się za chorą, odnaleźć równowagę.

-Jej równowagę – podkreślił z naciskiem – a nie tę, którą dominująca kultura za taką uznaje. Często chodzi o to, aby wyeliminować cierpienie pacjenta, a niekoniecznie wyleczyć wszystko za wszelką cenę. Gdybyśmy zawsze wszystko leczyli, nie mielibyśmy sztuki - powiedział."

cdn.

Zbyszek


Post został pochwalony 0 razy
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Pią 5:46, 05 Sie 2011  
pik33




Dołączył: 11 Sty 2010
Posty: 691
Przeczytał: 7 tematów

Pomógł: 7 razy



Cytat:
wzięli kawałek kartki, napisali na niej Apis 200, włożyli kartkę do butelki z wodą, dobrze potrząsnęli i dali chłopcu napój do wypicia


Tyle na temat. Co ma tu do zrobienia pamięć wody? Tej materialnej, 3D? Przecież z punktu widzenia klasycznej nauki woda mogła przejąc co najwyżej informację o substancjach zawartych w kartce i tuszu.

A jaka jest "pamięć wody" na homeopatycznej granulce z cukru, którą pokropiono preparatem homeopatycznym? Przecież ta woda wyschła, mamy granulkę z czystego cukru bez substancji czynnej - i bez wody.

Homeopatia po prostu nie działa na poziomie materii fizycznej i bez sensu jest doszukiwanie się fizycznych, materialnych podstaw jej działania, bo z powyższgo jasno wynika, że takowych - w zakresie wiedzy współczesnej fizyki i chemii - w ogóle nie ma.

Przypomniało mi to aparaturę elektroniczną, nie pamiętam już dokładnie, do czego miała być, w każdym razie też coś robiła z subtelnymi energiami; otóż wystarczyło narysowac schemat tego urządzenia na kartce i też działaoł; co więcej, narysowana bateria się wyczerpywała - trzeba ją było wtedy wytrzeć ze schematu gumką i narysować nową; nie pamiętam już, co to dokładnie było; może znajdę i przypomnę sobie; moze pamięta ktoś z Was.

A apropos cytatu, przy okazji dobrze wiedzieć - w razie nagłej potrzeby zawsze można sobie zrobić w sposób awaryjny lekarstwo.


Post został pochwalony 0 razy
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Pią 19:28, 05 Sie 2011  
ZBW




Dołączył: 17 Sty 2010
Posty: 313
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz



Dzień Dobry (takie polskie ALOHA)

ciąg dalszy
(str.144)
“Homeopatia próbuje wyodrębnić w każdej jednostce bodziec, czynnik, który uruchomi naturalny powrót do równowagi. Taka jest funkcja kropelek. Dlatego nie są nazywane ”lekarstwem”, tylko”remedium”.

Podczas naszej długiej pogawędki Mangiafuoco ani razu nie wypowiedział się przeciwko medycynie oficjalnej, alopatycznej* ( Alopatyczny jest przeciwieństwem homeopatycznego: oznacza zastosowanie wobec choroby intensywnej kuracji, która wywołała skutki odwrotne do tych spowodowanych chorobą.), nie skrytykował tez mojej decyzji o wyjeździe do Nowego Jorku. Przeciwnie uznał, że skoro zacząłem się tam leczyć, powinienem zrobić to gruntownie. On mógłby spróbować mi pomóc w ograniczeniu szkód, jakie ten typ terapii w trakcie “leczenia” wyrządził mojemu organizmowi.

Wypisując receptę, wyjaśnił, że odpowiednikiem “remedium” będzie w moim przypadku Calcarea phosphorica, mineralny ekstrakt pochodzący od fosforanu wapniowego. Miałem zażywać roztwór pierwszego stopnia, Q1 – jedna kropla ekstraktu na pięćdziesiąt tysięcy kropel wody. Podał następujące wskazówki: dobrze potrząsnąć fiolką, wlać dwadzieścia pięć kropel do pół szklanki wody, wymieszać i pić przed snem. Ważna uwaga: nie trzymać kropli w pobliżu perfum i wypijać po przepłukaniu ust.

Miałem je zażywać, dopóki nie zauważę pojawienia się jakiegoś objawu z przeszłości albo czegoś, co wzbudzi moje podejrzenia. Będzie to znak, że mój “system” został wystarczająco pobudzony. Od tej pory wejdę w fazę wstępującą, leczniczą. Jeśli po czterdziestu dniach nie zauważę żadnej zmiany, powinienem kontynuować terapię, stosując ten sam preparat, ale w silniejszej formie, to znaczy rozcieńczony w większej ilości wody: roztwór trzeciego stopnia – Q3.

Poza tym “remedium” Mangiafuoco przepisał mi koncentrat witamin A i E oraz zasugerował, żebym zaraz po powrocie do Nowego Jorku zaopatrzył się w płynny chlorofil (w Europie trudno było go znaleźć) i zażywał dwadzieścia pięć kropli trzy razy dziennie. Co do reszty, jeśli chcę, mogę kontynuować wszystkie moje ćwiczenia duchowe i powinienem też dużo oddychać na świeżym powietrzu. Bardzo jest mi potrzebne dotlenienie.
(...)
Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę o niezwykle ważnym związku między chorym a lekarzem. Byliśmy zgodni, że nie powinien on mieć charakteru paternalistycznego – typu wybawiony i wybawca – lecz opierać się na współpracy.
(...)
Potrząsając flakonikiem i odliczając z nabożeństwem krople, zażyłem przepisaną mi dzienną dawkę. Zwróciłem baczną uwagę na stan ducha, żeby sprawdzić, czy “objawy” się nasilają, czy też nie. Trudne zadanie: Jak tu obiektywnie stwierdzić, czy ból się nasila, czy maleje? Czy jesteśmy mniej lub bardziej gwałtowni. Mniej lub bardziej wrażliwi na jakąś pioseneczkę albo głupotę ogłoszenia reklamowego? Ale być może już samo wsłuchiwanie się w siebie i zwracanie uwagi na każde wahnięcie nastroju przyczyniło się do zmiany. Minęło kilka dni i zacząłem częściej niż zazwyczaj miewać sny. Wiele z nich dotyczyło mojego dzieciństwa: znak – jak powiedział Mangiafuoco – że stosowany środek jest właściwy. Potem powoli, ale wyraźnie zauważyłem, że wracam do “równowagi”: czułem się znakomicie, stałem się bardziej opanowany i odkryłem, że śmieję się coraz częściej i z coraz większą radością. Tego właśnie chciałem. Mangiafuoco spisał się znakomicie. A ja wraz z nim.

Jego odwoływanie do magii, do 'siły witalnej”, odzywało się u mnie echem myśłi, które były mi bliskie. Pomysł, że to ja sam mam siebie kurować, a nie czekać, aż ktoś mnie wyleczy, bardzo mi odpowiadał. Czułe, wyraźnie, że w tym spojrzeniu na sprawę kryła się prawda, której logiki naprawiacze z Nowego Jorku nie brali pod uwagę. A przecież nie należało jej ignorować.

Historia tego, jak Norman Coisins, stary amerykański dziennikarz, dyrektor “Sandey Review”, wyrwał się ze szponów śmierci, związana jest z prawdą, którą Rzymianie dobrze znali i nazywali vis medicatrix naturae, leczniczą siłą natury. U Cousinsa została zdiagnozowana choroba , na którą medycyna alopatyczna nie znalazła żadnej terapii, a on odważnie, z uporem, a przede wszystkim z pozytywnym i radosnym podejściem, zmobilizował własne zasoby energii, odkrył terapeutyczny walor śmiechu i stymulował ów popęd do życia, jaki jest w każdym z nas.

Pomysł podsunął mu wiele lat wcześniej stary Albert Schweitzer. Cousins pojechał do Gabonu w Afryce, żeby spotkać się ze sławnym niemieckim filozofem, muzykiem i lekarzem, o którym zamierzał napisać. Pewnego wieczora, przy kolacji być może chcąc wyrazić uznanie owemu nadzwyczajnemu Europejczykowi, który wprowadził swoją wiedzę do dżungli, Cousins powiedział:

-Tubylcy są szczęściarzami, że mają takiego lekarza jak pan i nie muszą uciekać się do czarowników.

Schweitzer nie przyjął dobrze tej uwagi.

-Co pan wie o czarownikach? - spytał.

Cousins musiał przyznać, że niezbyt wiele. Nazajutrz wielki lekarz zabrał go na leśną polanę, opodal swojego szpitala, i przedstawił mu starego czarownika, którego określił mianem kolegi. Schweitzer zmusił Amerykanina, żeby przez dwie godziny obserwował pracę starca. Niektóry pacjentom, po osłuchaniu ich, dawał zawiniątko z ziołami; na innych po prostu dmuchał, wygłaszając magiczne formuły; jeszcze innym wskazywał doktora Schweitzera, który stał w pobliżu.

Schweitzer wyjaśnił Cousinsowi, że pacjenci pierwszego typu cierpieli na choroby, które czarownik – jak myślał – mógł wyleczyć ziołami; co drudzy mieli zaburzenia, które według jego rozpoznania były pochodzenia psychicznego, stosował więc wobec nich swoją formę psychoterapii. Natomiast pacjentów z problemami zdecydowanie fizycznymi, takimi jak przepuklina, ciąża pozamaciczna, guz albo złamanie kości, odsyłał do szpitala doktora Schweitzera.

Cousins jednak nie ustępował:

-Jak można pomyśleć, ze zostało się uzdrowionym przez czarownika?

-Żąda pan, abym wyjawił tajemnicę, którą wszyscy lekarze, poczynając od Hipokratesa, zawsze zachowywali dla siebie.

-Jaką tajemnicę?

-Czarownicy leczą w taki sam sposób jak my. Pacjent tego nie wie, ale prawdziwego lekarza nosi w sobie. A my odnosimy sukces, kiedy stwarzamy temu doktorowi możliwości dokonania swego dzieła.

Kilka lat później Erich Fromm mówił to samo jednemu z uczniów, który przyszedł porozmawiać z nim o jakimś trudnym przypadku.

-Nie przejmuj się zbytnio. W gruncie rzeczy to nie my leczymy pacjentów. Po prostu jesteśmy blisko i kibicujemy, kiedy oni leczą samych siebie.

Jeśli się dobrze zastanowić, tak właśnie jest: to nie lekarstwa leczą ciało, ale ciało się leczy, korzystając z lekarstw. Ortopeda nastawia złamaną kość i wkłada ją w gips, ale już zdrowienie to dzieło samego ciała... albo jego “siły witalnej”, aby dodać odrobinę magii. Faktem natomiast pozostaje, że dzisiejsi lekarze przypisują sobie wszystkie zasługi i wykazują dużo mniej respektu dla czarowników, niż to czynił stary Schweitzer.

Cdn

Zbyszek


Post został pochwalony 0 razy
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Sob 7:42, 06 Sie 2011  
Grey Owl
Gość








Zbyszku Razz kolejne wielkie dzieki Tobie, ze znosisz na Polane takie bezcenne esencje Idea

Pozdrawiam i przytulam cieplutko Pocieszanie

Jola
 
Powrót do góry  

  Post  - Wysłany: Nie 11:51, 07 Sie 2011  
ZBW




Dołączył: 17 Sty 2010
Posty: 313
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz



Dzień Dobry (takie polskie ALOHA)

ciąg dalszy

(str.148)

„Wróciłem do Nowego Jorku zdecydowanie spokojniejszy i w pogodniejszym nastroju. (...) Kropelki okazały się magiczne; moje zainteresowanie homeopatia wzrosło. Wszystko, co miało coś wspólnego z tym rodzajem medycyny, zdawało się przeczyć rozumowi i zdrowemu rozsądkowi, jednak coraz bardziej mnie fascynowało. A przede wszystkim nie było agresywne.

Zaczynały się pojawiać pytania: Czy „remedium”, które tak dobrze zadziałało na mój humor, może też coś zrobić dla raka? Czy kropelki mogą stymulować moją siłę witalną i przywrócić równowagę oraz mądrość oszalałemu systemowi odpornościowemu? Wszystkie terapie zalecone przez naprawiaczy miały wyniszczające i groźne skutki uboczne. Metody homeopatyczne były całkowicie nieszkodliwe.

Wiedziałem, że nie mam czasu na eksperymenty z magią, ale wątpliwości dotyczące radioterapii, którą powinienem właśnie zacząć, jednak się pojawiły. Zastanawiałem się, czy za dwieście lat również naprawiacze z MSKCC [Memorial Sloan-Kettering Cancer Center] nie będą postrzegani jako prymitywni, a ich metody jako męczarnie, które na dłuższą metę przynoszą wśród pacjentów więcej ofiar niż wyzdrowień. Zacząłem czytać na temat homeopatii i uświadomiłem sobie, że narodziła się na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku z poczucia odrazy do sposobu, w jaki traktowano chorych: przetrzymywanych w łóżkach i poddawanych prawdziwym torturom, polegającym głownie na upuszczaniu krwi i stosowaniu środków przeczyszczających.

Przez prawie piętnaście wieków medycyna opierała się na przekonaniu, że choroba wywoływana jest przez trucizny, opisywane często jako „humory”, które miały być usunięte z organizmu za pomocą wszelkich możliwych środków: nie tylko przez naturalne narządy wydalania, ale również metodami sztucznymi. Do najczęściej stosowanych należało upuszczanie krwi, powierzane przykładanym do różnych części ciała pijawkom. Kiedy myślimy o tym dzisiaj, przechodzi nas dreszcz, ale tak wyglądała nauka medyczna jeszcze dwieście lat temu.
(...)
To właśnie wówczas Samuel Hahnemann, niemiecki lekarz o wykształceniu także chemicznym, urodzony w Miśni w Saksonii w 1755 roku, wzburzony sposobem, w jakim przedstawiciele jego profesji traktują pacjentów, pomyślał, żeby odwrócić całe podejście do choroby. Hamując zabójcze praktyki starej medycyny, Hahnemann ocalił bardzo wielu ludzi i to miałoby być – w opinii jego krytyków – jedyną zasługą homeopatii. Chodziło oczywiście o wiele więcej.

Hahnemann był uważnym obserwatorem natury, prawdziwym uczonym. Zauważył na przykład, że pojawienie się u pacjenta jakiejś nowej choroby leczyło go czasami ze starej. Powrócił zatem do badania zasady znanej wielu ludom w przeszłości: leczenia jednego czymś innym, podobnym. Znał ja już Hipokrates w Grecji w czwartym wieku przed Chrystusem, powrócił do niej Paracelsus w okresie odrodzenia, stosowali ją Chińczycy, Majowie i Indianie. W Indiach wciąż stanowi część tradycji ajurwedycznej, a wszyscy Hindusi znają historię Bhimy, jednego z bohaterów Mahabharaty, który ratuje się przed otruciem, pozwalając się ukąsić jadowitemu wężowi.

Pierwszy eksperyment Hahnemann przeprowadził na samym sobie. Odkrył, ze wyciąg z kory drzewa chinowego wywołuje u człowieka takie same objawy jak malaria. Zauważył, że podanie niewielkich dawek tego ekstraktu osobie zarażonej malarią prowadzi do jej wyzdrowienia. Wniosek był oczywisty: aplikując małą ilość „choroby”, wywołuje się jej objawy, a tym samym stymuluje się organizm do obrony i zdrowienia. Nie jest to wcale bezsensowne: szczepionki, które uważamy dziś za coś oczywistego, działają dokładnie w ten sposób. Być może tak właśnie funkcjonuje dziwny system, za pomocą którego ludność plemienna w Gudźaracie w Indiach leczy wodowstręt: ludzie wyjmują kleszcze z sierści psa, który ich pogryzł, i wypijają je z odrobiną wody.

W przypadku Hahnemanna chodziło o zbadanie – przy wykorzystaniu nieograniczonej farmakopei, będącej w dyspozycji natury – jakie „objawy” jest w stanie wywołać element zwierzęcy, roślinny lub mineralny. Odkrycie, jaki składnik wywołuje dane objawy, oznaczać mogło znalezienie nowego remedium.

W przedsięwzięciu tym pomogli Hahnemannowi najpierw krewni, a potem również wolontariusze. Każdy z nich, po zażyciu minimalnej dawki jakiegoś ekstraktu, miał prowadzić szczegółowe zapiski dotyczące swoich reakcji – nie tylko fizycznych, ale także emocjonalnych. Z zebranego materiału Hahnemann wysnuł ważną konstatację, że każda osoba inaczej reaguje na to wszystko, co się jej przydarza, łącznie z chorobą: zarówno pojawiającą się samoistnie, jak i wywołaną jakąś substancja. Co prawda każda choroba powoduje pewne objawy wspólne dla wszystkich, ale nie wszystkie symptomy tej samej choroby są jednakowe u każdej osoby. Dziej się tak, ponieważ każdy z nas ma swój własny, jedyny i niepowtarzalny sposób reagowania.

„Każdy chory cierpi na chorobę, która nie ma nazwy i nie objawiła się nigdy wcześniej ani nie objawi nigdy później w taki sam sposób i w takich samych okolicznościach” - pisał Hahnemann. Stąd rodzi się podstawowa zasada homeopatii: zajmować się chorym, jego objawami, jego odczuwaniem choroby, a nie choroba samą w sobie. Wiele osób może boleć głowa, jednak każdą z nich z innego powodu. Aspiryna może usunąć ten objaw u wszystkich, ale każdy zostanie ze swoim powodem, który wywołał ból. I powód ten, prędzej czy później, znajdzie inne sposoby, aby się ujawnić.

Dla lekarza homeopaty bardzo ważne jest zrozumienie pacjenta. Dlatego musi go uważnie obserwować i słuchać. Słowa, jakich pacjent używa, opisując swój stan, swoje objawy – szczególnie te nietypowe – są dużo ważniejsze od obiektywnych oznak pozostawianych przez chorobę. Wygląd osoby, jej nawyki, upodobania żywieniowe czy nastroje mają zasadnicze znaczenie dla homeopatycznego określenia samej osoby.

To właśnie czytając o Hahnemannie i jego badaniach, zrozumiałem rozumowanie Mangiafuoco w przypadku mojej osoby. Uznając za szczególnie znaczący fakt, że oglądam świat jakby przez kalejdoskop, ocenił mnie jako osobę chwiejna, której emocje równie łatwo się rozpalają, co stygną, gotową zapłonąć jak fosfor i zaraz potem zgasnąć. Przyjął jednak również z powagą moje pragnienie, aby ten kalejdoskop kontrolować. Byłem zatem dla niego osobowością „fosforową”, ale także osobą stąpającą twardo po ziemi, czyli zgodnie z terminologia homeopatyczną - „wapienną”. Stąd remedium, które mi przepisał. Idąc za systemem Hahnemanna, który określał każdego pacjenta nazwą najbardziej dlań wskazanego „remedium”, jak w karcie klinicznej Mangiafuoco byłem Calcarea phosphorica.

Jest to ważna cecha homeopatii: Pacjent nie jest klasyfikowany na podstawie choroby, ale w oparciu o jej objawy i stosowany środek zaradczy. Na przykład pacjent, który a objawy zarówno fizyczne, jak i umysłowe wywoływane u zdrowej osoby powiedzmy przez remedium Belladonna, nazwany zostaje „pacjentem Belladonna”. Na ogół jeśli raz zostanie rozpoznany środek właściwy dla danej osoby, pozostaje on jej remedium na zawsze, bez względu na to, na jakie choroby osoba ta zapadnie.

A zatem: dla każdego pacjenta jego remedium. Owa zasada jednego remedium była jeszcze jednym znaczący wkładem homeopatii. Tradycyjna medycyna używała związków składających się z dziesiątek, a czasem nawet z setek elementów, z których każdy miał jakąś swoją użyteczność. Nie wiedziała jednak, czy elementy owe nie kłóciły się ze sobą, a w każdym razie nie była świadoma, jakie konsekwencje może wywołać ich kombinacja. Zdarza się tak jeszcze dzisiaj: zażywa się kombinację różnych lekarstw – z których każde samo w sobie jest już kombinacją – nie wiedząc dobrze, jakie reakcje może spowodować ich połączenie.

Hahnemann położył temu wszystkiemu kres, wprowadzając zasadę tylko jednego środka na raz. Jeśli ten nie działa, wypróbowuje się następny, a potem jeszcze kolejny. Ale zawsze tylko jeden na raz, tak żeby można było zaobserwować efekty, to znaczy objawy, jakie wywołuje u pacjenta.

Suma tej wiedzy, owoc eksperymentów przeprowadzonych na osobach zdrowych, nie chorych* (Hahnemann zrozumiał ważną rzecz: Nie tylko to, że ludzie chorzy reagują na tę samą substancję inaczej niż zdrowi, i że zwierzęta reagują inaczej niż ludzie, ale również to, że jeden gatunek zwierzęcy reaguje inaczej niż inny. Na przykład morfina u psa powoduje wymioty, ale podnieca kota; akonit zabija owcę, ale nie szkodzi kozie; antymon jest zabójczy dla ludzi i wielu zwierząt, ale nie dla słoni i świstaków), z zastosowaniem najróżniejszych substancji, stanowi Materia Medica, biblię każdego homeopaty.

Inną wielką zaletą remediów jest fakt, że nie trzeba się przejmować skutkami ubocznymi. Po prostu ich nie mają. Roztwory są absolutnie nieszkodliwe. W przeciwieństwie do leków alopatycznych, z ich ostrzeżeniem zrzucającym odpowiedzialność na pacjenta, aby przechowywać je w miejscu niedostępnym dla dzieci, środki homeopatyczne nie stanowią żadnego zagrożenia. Dziecko, które wypiłoby nawet cała fiolkę, nie potrzebowałoby płukania żołądka.
Spojrzenie Hahnemanna na człowieka i jego egzystencję na świecie było niegdysiejsze, a w tym sensie utrzymane również w duchu New Age. Człowiek był dla niego istotą złożoną, bytem wielowymiarowym, składającym się nie tylko z materii, ale także ze świadoości i inteligencji.”Umysł jest centralny punktem człowieka” -pisał. Dlatego również na chorobę, jako fenomen biologiczny zmienionego życia, należy spojrzeć w kontekście całej osoby.”To pacjent jest chory, nie jego narządy”. To samo mówił Hipokrates; tak samo utrzymują przedstawiciele tak zwanej medycyny alternatywnej, holiści.

W dodatku, według Hahnemanna, przed lekarzem stał cel dużo ważniejszy niż zwykłe przywrócenie zdrowia fizycznego.”u człowieka w normalny stanie – pisał w 1810 roku – siła witalno-duchowa ożywia ciało materialne. Siła ta rządzi całym organizmem i utrzymuje różne jego części w cudownej harmonii, tak aby umysł, który w nim zamieszkuje, mógł swobodnie korzystać z tego zdrowego i żywotnego narzędzia dla wyższego celu naszej egzystencji:. Reasumując, ciało było dla niego czyś o wiele więcej niż tylko maszyną.

Inny ważny aspektem homeopatii jest – już od czasów Hahnemanna – stosowanie w bardzo małych ilościach albo w bardzo dużym stopniu rozcieńczenia – określonych manem tak zwanych potencji – substancji, które stanowią podstawę remediów.

Początkowo istniała konieczność przeprowadzania eksperymentów z prawdziwymi truciznami, takimi jak cyjanek czy arszenik, podawanymi w minimalnych ilościach. Jednak dzięki eksperymentom, robieniu coraz bardziej rozwodnionych preparatów, Hahnemann się przekonał, że również w roztworze wykorzystywane substancje wywierają na organizm działanie stymulujące. A wręcz zauważył, że moc roztworu wzrasta za każdym razem, kiedy zostaje on dodatkowo rozcieńczony i wstrząśnięty sto razy - „zdynamizowany”, jak to określał – a potem znów rozcieńczony i jeszcze raz wstrząśnięty. Stąd wniosek, do jakiego Hahnemann doszedł w ostatnich latach życia: Remedium jest tym skuteczniejsze, im bardziej zostało rozcieńczone, nawet do takiego stopnia, kiedy w wodzie nie można już znaleźć śladu pierwotnej substancji.

Może więc pozostaje po niej wspomnienie?

Krytycy homeopatii często używali tego argumentu, żeby powiedzieć, iż remedia to tylko czysta woda i że tak zwane sukcesy tej praktyki medycznej należy przypisać efektowi placebo.

Jednak również ta argumentacja nie jest przekonywująca. Niedawne badanie, którego wyniki opublikowało czasopismo medyczne „Lancet”, wykazało, że w czasie eksperymentu przeprowadzonego w dwóch różnych grupach pacjentów (bez ich wiedzy) – gdzie jednym podawano produkty homeopatyczne, a drugim substancje neutralne – w pierwszej grupie było więcej przypadków wyzdrowienia (mniej więcej dwa i pół razy) niż w grupie, której nie leczono niczym.

A jednak klasyczni lekarze uporczywie ignorują wszystko, co się dzieje poza ścisłym podwórkiem ich nauki, obstając przy twierdzeniu, że chodzi o efekt placebo. I używają tego określenia z pogardą, jakby zjawisko to nie było nadzwyczajne: człowiek, wierząc w to, że jest leczony, leczy się sam! Połyka zupełnie obojętną substancję i – myśląc, że to bardzo skuteczne lekarstwo – zdrowieje! Ależ to bezsporny dowód na władzę, jaka ma umysł nad materią! Uczeni nie są oczywiście gotowi go zaakceptować, gdyż tym samym pod ich aktualną koncepcją świata, człowieka i jego ciała otworzyłaby się przepaść.

Poza tym jak można mówić o efekcie placebo w przypadku noworodków albo wręcz zwierząt leczonych homeopatią? Tak, ponieważ są również weterynarze homeopaci! Sam Mangiafuoco opowiadał mi o weterynarzach, którzy w jego regionie współpracowali z producentami sera: żeby powstał dobry parmezan, krowy powinny mieć zapalenie sutka. Aby więc nie usunąć owych bakterii z mleka, lepiej nie leczyć ich ewentualnych chorób za pomocą antybiotyków.”

Cdn.

Zbyszek


Post został pochwalony 0 razy
 
Zobacz profil autora
Powrót do góry  

  Forum www.polana.fora.pl Strona Główna -> Budowa energetyczna; równowaga / zakłócenie; doenergetyzowania pola energii; -> Homeopatia Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)  
Strona 1 z 1  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

   
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  



fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin
Regulamin